czwartek, 24 lipca 2014

"Jeden demon mniej" -

to tytuł wywiadu z Jerzym Pilchem, przeprowadzonym przez Katarzynę Kubisiowską w najnowszym numerze Tygodnika Powszechnego. Jak wiadomo, pisarz od kilku lat choruje na parkinsonizm. W swoich Dziennikach wielokrotnie odnosił się do swojej choroby, jej objawów, rzutujących na codzienne życie, na pisanie. Dla pisarza, jak mniemam, potrzebne są sprawna głowa i ręce. Drżenie rąk uniemożliwiało mu pisanie, a jak sam przyznaje, pomysł z dyktowaniem jest do kitu. Dlatego J. Pilch skorzystał z możliwości operacji. Jej celem nie jest wyleczenie, czy nawet zahamowanie choroby, tylko ograniczenie mimowolnego drżenia, które nie pozwala choremu normalnie funkcjonować. Operacja polega na wszczepieniu w mózgu elektrod, które dzięki wywoływanemu napięciu hamują drżenie. Pisarz sam o sobie mówi, że jest teraz "okablowany", bateria, umieszczona pod obojczykiem, musi być za 3 lata wymieniona. Takie operacje wykonuje się przy miejscowym znieczuleniu, więc pacjent cały czas ma świadomość, że grzebie się w jego mózgu, a dźwięk wiercenia w kości czaszki tkwi w uszach pisarza do tej pory. Niestety, jest też efekt uboczny, w postaci zaburzeń mowy, które mają być skorygowane dzięki ćwiczeniom z logopedą. Wyobrażam sobie, że taka operacja jest silnym przeżyciem emocjonalnym, nie przynosi wyleczenia, dając tylko (aż) okruch nadziei. A przecież parkinsonizm to nie tylko problem drżenia rąk... . Nie dziwię się więc, że pisarz nie rozwodzi się nad tym zbyt długo, zbaczając w rozmowie na problem swojej leworęczności w dzieciństwie.
Taka operacja darowuje pacjentom poprawę jakości życia, przywraca nadzieję i siłę do dalszej walki z chorobą, ma więc ogromne znaczenie, mimo że nie leczy.
Plany na nastepną książkę są, więc jak widzę, Pilch nie poddaje się.
Trzymam kciuki i życzę siły, wsparcia otoczenia - bo jak sam pisarz mówi, z tym jest różnie. Ludzie boją się chorób, nie wiedzą jak rozmawiać, by nie urazić. Więc wolą w ogóle nie dzwonić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz