środa, 28 stycznia 2015

Pieśń łagodnych

Ile światłem prowadzeni
Dróg powietrza przejść zdołamy?
W ilu rzekach zanurzymy stopy?
Ile w nas zdumienia jeszcze?
Ile złudzeń nie straconych?
Światów ile nie odkrytych wokół?

Zadajemy te pytania głosem ptasim,
Niech prowadzą nas bez odpowiedzi nawet,
Niech się wznoszą, niech się wznoszą,
Aż zabłysną tęczą
Do krainy łagodności bramą.

Białych plam poszukiwacze 
Wszędzie w sobie, ponad sobą 
Odkrywamy karty niezwyczajne. 
Oto morza falowanie, 
Statek ze szkarłatnym żaglem, 
Oto splot płomienia życiodajny 

Niech zakwita, niech oczyszcza, 
niech kształt nada 
Tam, co w nas tkwi gdzieś na dnie samym, 
Niech się wznosi, niech się wznosi, 
Aż zabłyśnie tęczą 
Do krainy łagodności bramą 

                                         Wolna Grupa Bukowina



cóż poradzę, ...taki nastrój mnie dziś dopadł...

życzę wszystkim miłego dnia :-)

niedziela, 25 stycznia 2015

"Mistrz" Andy Andrews

"W chwilach próby większość ludzi szuka odpowiedzi. Czasami znajduje się ona na wyciągnięcie ręki, ale nie dostrzegamy jej, ponieważ brak nam odpowiedniej perspektywy."

"Właściwa perspektywa przynosi spokój, a spokój pomaga jasno myśleć. Jasność myśli pomaga znaleźć nowe rozwiązanie."



Zdarza się czasem tak, że jakaś książka czy film przychodzą do mnie w odpowiednim momencie, wyczuwają chwilę... .
"Mistrz" to książka może trochę naiwna, ale podziałała jak plaster na ranę na moim skołatanym sercu, w tych parszywych ostatnio dla mnie dniach.
Jest to historia o ludziach w małym miasteczku, wśród których zjawia się co jakiś czas tajemniczy starzec, Jones. Nikt nie wie skąd przybywa, gdzie nocuje, z czego żyje. Lata mijają, a on nic się nie zmienia, zawsze ten sam, siwy, drobny, w wytartych dżinsach, ze starą walizką. 
Przychodzi zawsze do tych, którzy nawet sami nie wiedzą, że stoją nad życiową przepaścią, cierpią, nie radzą sobie z życiem. Pomaga im odnaleźć, jak ON to nazywa, właściwą perspektywę, zrozumieć siebie, odmienić los.
Kilka różnych historii ludzkich, ale pewnie każdy odnajdzie w którejś z nich cząstkę siebie. 
Wydaje się to proste, prawdy stare jak świat, żeby kochać zarówno siebie jak i drugiego człowieka, że wszystko, co robimy, nawet najzwyklejsze sprawy, mają wpływ na innych, na teraźniejszość i przyszłość - choć być może nigdy się o tym nie dowiemy. Niby to wszystko wiadomo, ale rzadko o tym pamiętam.
 Mistrz prowokuje do stawiania sobie pytań, czasem niewygodnych, bolesnych. Można wzruszyć lekceważąco ramionami - co za bzdurki! Ale też można pozwolić sobie na chwilę refleksji - być może doprowadzi nas ona do czegoś nowego, lepszego?
Może trochę to psychoterapia dla ubogich, bajka, ale bajki są po to, by robiło się cieplej na sercu. Pewnie każdy chciałby, aby w trudnych chwilach taki Anioł Stróż położył rękę na naszym ramieniu i powiedział : "Podejdź tu, bliżej światła".

Pamiętaj        "Najlepsze dopiero przed Wami."

                     więc

"Niech w Waszych sercach zawsze panuje jasność" - czego Wam życzę ;-)

czwartek, 15 stycznia 2015

"Hardkor Disko" reż. Krzysztof Skonieczny

kadr z filmu
Jest to reżyserski debiut, nagrodzony Złotymi Lwami w 2014 r.
Ciekawe, że jest to film niezależny, wyprodukowany przez Krzysztofa Skoniecznego. Jak sam mówi, dało mu to możliwość decydowania o każdym szczególe, szansę zrobienia filmu autorskiego, zgodnego z własną wizją i artystyczną wrażliwością.
"Hardkor" to współczesne słowo mające wyrażać coś bezwzględnego, brutalnego, zaskakującego. W tym filmie ma reprezentować pokolenie młodych ludzi i być przeciwstawieniem dla słowa"disko", pochodzącego z epoki rodziców.
Czy jest to wobec tego film o konflikcie pokoleń, starciu się różnych wartości?
Pewnie tak. Ja odebrałam to jako zagubienie własnej tożsamości. Rodzice wychodzą ze swojej tradycyjnej roli, chcą by młodzi mówili do nich po imieniu, pokazują luz, beztroskę, tolerancję wobec zachowań dzieci. (Matka zdawkowo przypomina, żeby nie przesadzali z narkotykami). Rodzice przestali być autorytetem dla dziecka, a co za tym idzie, wsparciem, opoką. Filmowa mama koniecznie chce być traktowana jak kumpelka, cieszy ją, że koleżanki córki zazdroszczą takiej matki - a córka jest niezadowolona. Prawdopodobnie oczekuje, że matka będzie reprezentowała świat dorosłych, uporządkowany, stawiający granice, wymagający. Bez tego dziewczyna sama czuje się bezradna, zagubiona.
kadr z filmu
Młodzież, żyjąca imprezami, narkotyki, seks, hedonizm. W tym wszystkim nie ma miejsca na więzy rodzinne, prawdziwą, głęboką miłość.
Jest to obraz czasów, w których brakuje stałych uczuć, stabilnej hierarchii wartości, punktów odniesienia. Powoduje to poczucie pustki, zmierzania samotnie donikąd.
Pozostaje tylko utracona niewinność, którą (chyba) symbolizują sceny kręcone amatorską kamerą - dziewczynka, recytująca wierszyki, opowiadająca mamie o szkole, o koleżankach. Taki zapis "cudownych lat", jakie przechowujemy w pamięci o sobie, czy o swoich dzieciach. I dziecięce rysunki, przedstawiające rodzinę, które są symboliczną zapowiedzią kolejnej tragedii. Wszystko to jest w sferze domysłów, niedopowiedzeń. I taką sztukę lubię najbardziej.

Krzysztof Skonieczny próbował nawiązać do tragedii antycznej, dramatu między dzieckiem a rodzicem, problemu winy i kary, niemożliwej do spełnienia miłości. Ważną rolę przypisał w filmie muzyce, która świetnie współgra z obrazem, jak chór w teatrze antycznym, który coś dopowiada, dookreśla. Dobór piosenek do poszczególnych scen dodaje im nowych znaczeń, pozwala widzowi na nadawanie własnych interpretacji.

Słyszałam dużo krytycznych ocen tego filmu, zarówno w internecie, jak i w "poważnych" programach telewizyjnych. Zbyt dużo inspiracji innymi produkcjami, niejasne przyczyny zachowań głównego bohatera, Marcina, ogólnie brak głębszego sensu filmu.
Moim zdaniem to film, w którym tylko pozornie mało się dzieje, są dłużyzny, sceny niby niewiele wnoszące do fabuły. Ale to jest moim zdaniem wartością tego filmu. Daje wolność widzowi, przestrzeń do własnej interpretacji, płaszczyznę na indywidualne  przeżywanie obrazu.
Dziwią mnie zarzuty, że nie wiadomo jakie są motywy działania głównego bohatera - Marcina, czy chodzi tu o zemstę z pobudek osobistych, czy symboliczne mszczenie się na pokoleniu rodziców? A czy wszystko musi być dopowiedziane? To nie kryminał. Zresztą reżyser podsuwa widzowi kilka szczegółów, mówiąc:"resztę dopowiedz sobie sam...".

Ciekawa produkcja, interesujące role Marcina Kowalczyka i Jaśminy Polak. Film, który długo siedzi w głowie.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

"Niebo i ziemia"

Na niebiosach mieszka Bóg,
A na ziemi jest ścieżka
     Prowadząca do nieba...
Ścieżka wąska jak perć-
Tylko że naprzód śmierć
      Przezwyciężyć trzeba.

Na ziemi ludzie prości
Umierają z miłości,
     Bo wierzących miłość uśmierca...
Mógłby im pomóc Bóg,
Ale Bóg nie zna dróg
     Do człowieczego serca.

...oto oblicze Jana Brzechwy jakiego nie znałam...

niedziela, 11 stycznia 2015

"Jedwabnik" Robert Galbraith

Jest to już druga powieść kryminalna J.K. Rowling, ukrywającej się pod męskim pseudonimem. Poprzedniej - "Wołanie kukułki" wysłuchałam w postaci audiobooka. Już pisałam o tym, że trudno było mi ocenić, czy książka była dobra, czy to fantastyczna interpretacja Macieja Stuhra dodała jej uroku.
Dlatego z ciekawością sięgnęłam po "Jedwabnika", by upewnić się, czy Robert Galbraith talent do pisania kryminałów ma czy nie.
Prywatny detektyw Cormoran Strike, po spektakularnym sukcesie wykrycia zabójcy Lully Laundry, rozwinął swą praktykę zawodową. Poprawiła się jego sytuacja finansowa, świetnie rozwija sie współpraca z asystentką Robin. Przy natłoku spraw, które prowadzi, trafia mu się klientka, która już na pierwszy rzut oka nie przyniesie detektywowi wysokiego honorarium. Cormoran przyjmuje jednak tę sprawę, bo coś go zaintryguje w lekko dziwacznej klientce. Zgłasza się ona z prośbą o odnalezienie męża, który nie daje znaku życia już od tygodnia. Mąż jest pisarzem, niezbyt poczytnym, jego dość kontrowersyjne książki i grubiański styl bycia budzą niechęć znajomych. Mężem też nie jest zbyt dobrym, więc nikt specjalnie nie rozpacza z powodu jego zaginięcia. No, ale wypadałoby chłopa odnaleźć... . Zwłaszcza, że w obieg poszedł maszynopis jego najnowszej, nie wydanej jeszcze książki. Bohaterami tej powieści są dziwne, nierealistyczne postaci. Mają symboliczne imiona i cechy, które wyraźnie pasują do znajomych pisarza. W tak dziwny, literacki sposób pisarz obnaża swoją żonę, kochankę, wydawcę i parę innych osób. Wyciąga na światło dzienne ich tajemnice, przywary, kompleksy. Maszynopis wywołuje skandal w środowisku wydawniczym. Każdy, kogo opisano w książce, chciałby dorwać drania i rozprawić się z nim za insynuacje zawarte w książce.  Więcej pisać nie będę, by nie ujawniać treści. Powiem tylko, że akcja rozkręca się dosyć wolno, trzeba więc trochę cierpliwości, by dać się wciągnąć w tę kryminalną zagadkę.
"Jedwabnik" jest klasycznym kryminałem - jest morderstwo, krąg podejrzanych, wiele wątków, które zwodzą czytelnika, a na końcu rozwiązanie, na które nagle wpada genialny detektyw.
W kryminałach najczęściej denerwują mnie zakończenia. Czuję się rozczarowana, mam niedosyt, że tyle było wątków niewyjaśnionych, tyle gmatwania, a tu nagle -deus ex machina- i jest morderca. Brakuje mi sensownych motywów, które uzasadniałyby wyrafinowane zbrodnie (bo pisarze ostatnio prześcigaja się w pomysłach).
Niestety, są też dłużyzny, np inne sprawy, które Cormoran prowadzi w tle. Są opisywane na tyle zdawkowo i bezbarwnie, że nie budzą zainteresowania. Przyznaję, że pomijałam te fragmenty.
Wątek obyczajowy, czyli relacje Cormorana z asystentką, nieporozumienia z jej narzeczonym, jest trochę wtórny wobec "Wołania kukułki", ale wciągający, bo ciągle trzyma w niepewności - czy między detektywem a jego asystentką wybuchnie płomienny romans czy nie.
 Cały tydzień przeleżałam chora, zakatarzona, z gorączką. Jak wiadomo, nie ma się w takiej sytuacji ochoty na poważną literaturę, bo głowa ciężko pracuje.
 "Jedwabnik" okazał się świetną książką na ten czas. Lekko, przyjemnie, stopień skomplikowania fabuły odpowiedni dla mojej zablokowanej katarem głowy. Szału nie ma, ale czekam na dalsze losy Cormorana Strike'a. Myślę, że byłby to dobry scenariusz na serial - nie film, bo teraz większość ogląda seriale:)




czwartek, 8 stycznia 2015

"Niebieskie ptaki PRL-u " Wojciecha Kałużyńskiego

to historie postaci ze świata artystycznego, którzy już za życia byli legendą. Często sami dbali o to, by tę legendę kreować, przybierając pozy, wkładając maski, wywołując skandale. Przewinęli się jak barwne, niebieskie ptaki, które  czasem nie musiały nic robić, żyły z tego, że innym uatrakcyjniały życie.
Poznajemy świat dawnej Kameralnej, SPATiF-u i innych lokali, w których artyści przesiadywali, pili, dyskutowali, wywoływali burdy i skandale. Tworzyli barwny świat, który był przeciwwagą i antidotum na szarzyznę PRL-u.
Chyba nie trzeba było mieć wielkiego talentu (może tylko odwagę), by wybić się z socrealistycznego nurtu. Wielu z nich było buntownikami i outsiderami w polskich warunkach, za granicą ginęli w tłumie, opadały ich kolorowe pióra.
Próbuję sobie wyobrazić w dzisiejszych czasach takich ludzi, sytuacje. I mam wrażenie, że obecnie już nie tak łatwo byłoby zdobywać popularność w ten sposób. Wiele sytuacji chyba teraz kończyłaby się w sądzie. Niesmak wywołują we mnie anegdoty na temat urżniętego Himilsbacha, ubliżającego ludziom w lokalu, czy Hłaski bijącego kobiety kwiatkiem po twarzach, wyzywającego od kurew.
Oglądałam kiedyś wspomnienia J. Urbana ze spotkań w Kameralnej i zastanawiałam się co go tak bawi. Dla mnie wiekszość tych anegdotek jest żenująca. Można do tego oczywiście dorobić ideologię, że chodziło o wyśmianie kołtunerii i drobnomieszczańskich manier [?].
Chociaż, przyznaję, że w czasach licealnych Marek Hłasko, podobnie jak Stachura byli moimi idolami, mieli duży wpływ na kształtowanie moich gustów literackich i na spostrzeganie świata. Ale wtedy książki Hłaski były prawie niedostępne, zamykane w gablotce na kluczyk w osiedlowej bibliotece i wypożyczane na specjalny rewers. Może to właśnie ta aura tajemniczości, buntu, niedostępności, nadawała smaczek tej literaturze. Muszę to sprawdzić, wrócić do starych lektur. Czy po latach odnajdę w sobie tamten zachwyt, ten klimat...?
Nie oznacza to, że w książce nie ma interesujących historii, wręcz przeciwnie - mnóstwo jest zabawnych, ciekawych anegdot. Wyłaniają się postaci inteligentne, błyskotliwe, o niekonwencjonalnym spojrzeniu na świat, na rzeczywistość PRL-u.
Ludzie, których talent został zniszczony, stłamszony, bo nie pasowali do ideologicznej linii, wg. której miało kształtować się socjalistyczne społeczeństwo.
Dużo miejsca poświęcone jest Janowi Himilsbachowi i Zdzisławowi Maklakiewiczowi - postaci jednocześnie genialnych  i tragicznych. Teksty Himilsbacha mogą czasem gorszyć, wywoływać obrzydzenie, ale tak naprawdę w wielu z nich kryje się drwina, dystans do siebie, do świata. Przytoczę jedną z wielu anegdotek, jakimi zasypuje nas Kałużyński. Otóż Himilsbach opowiada, że Steven Spielberg zapraponował mu rolę w filmie, pod warunkiem, że nauczy się j. angielskiego. Wszyscy dopytują się :" I jak Jasiu, nauczysz się?". Na co Jasiu odpowiada, krzywiąc się :" Nie. Jeszcze nie. Spielberg się rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak ten chuj."
Wiele osób w tzw. środowisku traktowało go jednak jak niewydarzonego aktorzynę i pijaka. Legenda, jaką wokół siebie stworzył obracała sie przeciwko niemu, skazywała go na życie na marginesie (z czego zdawał sobie sprawę).

Świetny jest rozdział o bikiniarzach, którzy szukali swojej drogi buntu, wolności. Niezgodę na narzucany przez państwo socrealistyczny styl wyrażali poprzez słuchanie zakazanej muzyki, ubieranie się w niekonwencjonalny sposób - cóż, tacy hipsterzy swoich czasów. Gromadzenie się młodzieży po domach, słuchanie imperialistycznej muzyki (jazz) i ...kolorowe skarpetki, wystarczało władzy, by ich tępić, piętnować, nazywać chuliganami i elementem aspołecznym. Czytając takie wspomnienia, doceniam 25 lat naszej wolności, przynajmniej pod względem zmian społecznych, jakie zaszły - bez wdawania się w szczegóły polityczne. Chociaż pojawia się też refleksja, że dobrobyt, wolność, rozleniwia ludzi, wyjaławia. Nie ma o co walczyć, przeciwko czemu się buntować. Może jednak się mylę... ,  teraz można przeciwstawiać się ogłupiającej pop-kulturze, konsumpcjonizmowi - czyli temu o czym kiedyś Polacy marzyli. Trochę to zabawne i przewrotne:).

W PRL-u bycie outsiderem kojarzono z manifestacją wolności o charakterze politycznym. Nawet gdy ktoś chciał sobie pożyć na uboczu, w ciszy, czy powłóczyć się  po świecie, to  i tak dopisywano mu legendę buntownika, sprzeciwiającego się systemowi politycznemu.
Inaczej było z Edwardem Stachurą, który już za życia stał się symbolem wolności, abnegacji otaczającego świata, jednocześnie zupełnie nie nawiązywał do polityki. Stał się guru dla wielu młodych ludzi, między innymi dlatego, że był autentyczny. Żył tak jak pisał, była to "poezja w drodze", włóczęgowska, wrażliwa, otwarta na ludzi, na to co niesie kolejny dzień. W swojej kurtce , dżinsach i z chlebakiem na ramieniu, stał się symbolem innego stylu życia, prostoty, wrażliwości, odnajdywania poetyckości w prostych czynnościach.
Wojciech Kałużyński ironizuje z pokolenia młodzieży, które dało się uwieść Stachurze, odbierając jego poezję powierzchownie, kierując sie głównie snobizmem, wykreowaną modą. Ech, poczułam sie lekko urażona tymi insynuacjami. Ja, z racji swojego wieku, poznałam twórczość Stachury dopiero w II poł. lat '80, kiedy "stachuromania" już mijała, zresztą wtedy nawet nie wiedziałam, że to było "modne". Nie wydaje mi się, bym odbierała jego poezję powierzchownie, raczej przeżywałam ją głęboko. Myślę, że kształtowała w znacznym stopniu moją osobowość. Ale przyznam, że dostałam pstryczka w nos, gdy przeczytałam, że dżinsy Stachury były zawsze markowe, a wino tylko francuskie. A ja, naiwna nastolatka marzyłam o uflajanych spodniach i prostym życiu jakie wiódł mój guru... .

Jednym z ważnych bohaterów książki jest alkohol, wokół którego obraca się prawie każdy rozdział. Wódka w PRL-u to był sposób na bycie "kimś", piło się kontestując szarą rzeczywistość, wódka była sposobem na autokreację. Jak mówił Stefan Kisielewski; pije się nie po to, by duszy było lżej, ale po to, by zmniejszyć wymagania.
Wielu outsiderów i "niebieskich ptaków" wykończyła wódka. Jan Wołek mówił, że wódka powinna stać w Sevres pod Paryżem , jako polski wzorzec kulturowy tamtych lat. Czytając tę książkę można faktycznie odnieść wrażenie, że artyści nie zajmowali się niczym innym, tylko piciem wódki po knajpach.

W korowodzie "niebieskich ptaków" nie mogło oczywiście zabraknąć, moim zdaniem najbarwniejszego, czyli Piotra Skrzyneckiego. Twórca i dobry duch Piwnicy pod Baranami. Był osią, wokół której obracali się artyści, światłem, które ich przyciągało. Wykreował własny styl, legendę, której w końcu stał się w pewnym sensie zakładnikiem. Wrósł w wizerunek Krakowa, jak ciekawostka, zabytek, nieodłącznie wpisany w pejzaż tego miasta.

Wiem, że jest modne obecnie wspominanie PRL-u, jedni z rozrzewnieniem i tęsknotą za młodością, inni z krytyczną oceną (na jaką niewątpliwie też zasługuje ten okres).
Publikacji, pod postacią wspomnień, na ten temat jest dosyć dużo. Szczerze mówiąc, już mnie znudziły, bo rzadko wynika z nich coś ciekawego, większość wspomnień to mierne autokreacje. Po książkę Wojciecha Kałużyńskiego warto jednak sięgnąć, bo napisana jest  barwnie i plastycznie, jest kopalnią ciekawostek i anegdot. Jak rzadko czytam takie książki, tak tę przeczytałam z dużą przyjemnością.

środa, 7 stycznia 2015

Papusza

(...) Ile głodów! Ile bied!     
Tyle smutków! Dróg niemało!
Tyle ostrych kamieni w stopy się wbijało!
Ileż koło uszu kul nam przeleciało!
Ile błot! Jakie deszcze!
Ile krwawych łez jeszcze!
Ile włosów z głów, z warkoczy
rwały nam gałęzie w nocy!

Ach, wielki Boże, któryś jest w niebie,
ratuj nam życie, błagamy Ciebie!
Tyleśmy przeszli bied i niedoli!
Czy nigdy spocząć los nie pozwoli?
Jak ptaki zimą, albo ryby,
kiedy je złowi wędka czyja,
tak strach nas dręczy, zły los zabija.
* * *
Niechaj wszyscy Cyganie
przybiegną tu blisko,
jak do lasu, gdzie wielkie ognisko
i gdzie w światłach słonecznych wszystko.
Niechaj na to moje śpiewanie
wszyscy zewsząd się zejdą Cyganie,
żeby słów mych wysłuchać,
odpowiedzieć na nie.
(...) fragment wiersza "Krwawe łzy"

Tak się złożyło, że film obejrzałam dopiero teraz, więc patrzyłam na niego przez pryzmat śmierci Krzysztofa Krauze. Skłoniło mnie to do podwójnej refleksji - bo nad losem cygańskiej poetki i nad postacią reżysera. Myślę, że musiał to być człowiek o dużej wrażliwości społecznej. Pochylał się w swoich filmach nad losem ludzi skrzywdzonych, wyrzuconych z głównego nurtu życia społecznego. Z uwagą słuchałam jego wypowiedzi publicznych na temat swojej choroby, czy na tematy tzw. ogólne, gdy np. był gościem w "Drugim śniadaniu mistrzów" u Marcina Mellera. Trzymałam kciuki za to by pokonał chorobę, chociaż na oko widać było, że rak go wyniszcza.
Film "Papusza" to taki trochę nagrobek, jaki mógł wystawić sam sobie reżyser. Pomnik zrobiony przez wrażliwego artystę o innym artyście.
"Papusza" nie jest filmem biograficznym w sensie dosłownym, nie dowiemy się o szczegółach życia cygańskiej poetki. Jest to artystycznie piękny obraz kultury, która była niedoceniana, poniżana, wypychana poza nawias społeczeństwa. Zresztą, Cyganie sami też poza tym nawiasem się ustawiali, broniąc swojej odrębności i swojego (nazwijmy to -kontrowersyjnym) stylu życia.
Ofiarą takiej postawy, zamknięcia się w swoich tradycjach, wierzeniach, była Papusza. Jej talent stał się jednocześnie przekleństwem.
 Szokować może nienawiść, jaką okazali jej najbliżsi, zarzucając, że zdradziła cygańskie tradycje. W filmie tylko zaznaczone jest jak ją odrzucono ze społeczności. Ale w rzeczywistości wiemy, że była bita, poniżana, do tego stopnia, że rozchorowała się psychicznie i bodaj trzykrotnie leczyła się w szpitalu psychiatrycznym.
Trudno zrozumieć, dlaczego jej rodzina poczuła się tak zagrożona. Czy fakt, że była kobietą ma tu znaczenie. Rodzina Wajsów była muzykami, być może byli zazdrośni o to, że kobieta może być też artystką, dodatkowo lepiej od nich wykształconą. Mogli to odczuwać jako zamach na ich dumę i tradycyjny patriarchat.
Poruszający jest też wątek Jerzego Ficowskiego, jego dylemat - czy dobrze zrobił, pisząc książkę o kulturze cygańskiej, drukując wiersze Papuszy. Wydawało mu się, że dokonał czegoś ważnego, pokazując to światu, ale ceną było zniszczenie czyjegoś życia. Publikacja wierszy, książka Ficowskiego, stały się podstawą jego kariery a nie poetki. Czy Papusza została zmanipulowana przez niego i wykorzystana...?
Sama Papusza mówiła, że byłaby szczęśliwa, gdyby nie uczyła się czytać. Nawet ta odrobina wykształcenia, jakiego liznęła, postawiła ja pomiędzy dwoma światami. Do obu nie mogła przynależeć w pełni. Cyganie ja odrzucili, a inne środowiska chyba nie do końca chciałyby ją przyjąć, widząc w niej, być może, tylko "ciekawe zjawisko". Zresztą ona sama chyba nie chciała i nie umiała podjąć takiej decyzji.
Jak domyślam się, Ficowski proponował jej przeprowadzkę i pomoc materialną, ale ona nie chciała z tego skorzystać, porzucać swojego świata. Dramat jej polegał na tym, że ten świat, który kochała i opisywała w swoich wierszach odrzucił ją.
Po obejrzeniu filmu miałam niedosyt historii samej Papuszy. Niby film jest o niej, ale widz dostrzega, że nie jest ona główną bohaterką. Trochę szkoda, bo Jowita Budnik była tak przejmująca, że chciałabym jej więcej na ekranie.
Wśród krytyków filmu pojawiają się właśnie zarzuty do scenariusza. Jeżeli widz nie doczyta sobie sam historii Bronisławy Wajs, to z filmu nie wyniesie pełnego obrazu biografii. Widać, że autorom nie zależało na epatowaniu widza dramatyzmem, wciskającym w fotel. Ten film odbiera się raczej zmysłami, obrazami. Mnie ta narracja spodobała się , ale rozumiem zarzuty innych.
Na uwagę zasługuje postać męża- Dionizego Wajsa. ( w tej roli Zbigniew Waleryś). Był od Papuszy dużo starszy, właściwie zmusił ją do małżeństwa. Był wobec niej brutalny, zdradzał ją, pił. Ale jest w filmie kilka scen, które łagodzą ten wizerunek, sugerują, że tak naprawdę kochał Papuszę. Mimo, że nawet przed śmiercią wypominał żonie "występki", to jednak został z nią do końca, decydując się na banicję ze społeczności cygańskiej, bronił Papuszy przed atakami, starał się, by przybrany syn szanował matkę, mimo tego, że była poniżana przez innych, schorowana psychicznie.
Cyganie kojarzą mi się z kolorami, a tu... czarno-biały film. Ciekawy zabieg, podkreślający prostotę, zgrzebność i taką nienachalność życia i poezji Papuszy.
Piękne zdjęcia, tabory jadące przez las, ogniska rozpalane gdzieś na polanie. W tych zdjęciach i muzyce Pawluśkiewicza jest coś co porusza we mnie jakąś nostalgiczną strunę. Przypomina mi dzieciństwo, gdy ojciec zabrał mnie w miejsce, w którym Cyganie rozbili się z taborem. Pamiętam tę atmosferę tajemniczości, gdy obserwowaliśmy na wzgórzu wozy cygańskie. Był to rok '75 czy '76, więc tabory były już od dawna zakazane, a mimo to w  Łodzi stanęły wozy...

Na koniec warto wspomnieć o reakcji polskich Cyganów na ten film. czytałam wypowiedzi Don Vasyla, w których odnosi sie bardzo krytycznie do ekranizacji. Zarzuca, że państwo Krauze nie konsultowali sie z królem Cyganów. przez co stworzyli fałszywy obraz tej historii. Jego zdaniem, Papusza za życia wykorzystana była przez Jerzego Ficowskiego, a teraz przez Krauzów. Ma pretensje, że nie zostali zaproszeni do filmu prawdziwi, cyganscy muzycy. No cóż..., zawsze muszą być niesnaski, zazdrość i obrzucanie się błotem. Nie wiem kto ma rację, staram się odnięść do filmu takiego jaki jest.

... i jeszcze kilka kilka pięknych zdjęć z filmu