czwartek, 8 stycznia 2015

"Niebieskie ptaki PRL-u " Wojciecha Kałużyńskiego

to historie postaci ze świata artystycznego, którzy już za życia byli legendą. Często sami dbali o to, by tę legendę kreować, przybierając pozy, wkładając maski, wywołując skandale. Przewinęli się jak barwne, niebieskie ptaki, które  czasem nie musiały nic robić, żyły z tego, że innym uatrakcyjniały życie.
Poznajemy świat dawnej Kameralnej, SPATiF-u i innych lokali, w których artyści przesiadywali, pili, dyskutowali, wywoływali burdy i skandale. Tworzyli barwny świat, który był przeciwwagą i antidotum na szarzyznę PRL-u.
Chyba nie trzeba było mieć wielkiego talentu (może tylko odwagę), by wybić się z socrealistycznego nurtu. Wielu z nich było buntownikami i outsiderami w polskich warunkach, za granicą ginęli w tłumie, opadały ich kolorowe pióra.
Próbuję sobie wyobrazić w dzisiejszych czasach takich ludzi, sytuacje. I mam wrażenie, że obecnie już nie tak łatwo byłoby zdobywać popularność w ten sposób. Wiele sytuacji chyba teraz kończyłaby się w sądzie. Niesmak wywołują we mnie anegdoty na temat urżniętego Himilsbacha, ubliżającego ludziom w lokalu, czy Hłaski bijącego kobiety kwiatkiem po twarzach, wyzywającego od kurew.
Oglądałam kiedyś wspomnienia J. Urbana ze spotkań w Kameralnej i zastanawiałam się co go tak bawi. Dla mnie wiekszość tych anegdotek jest żenująca. Można do tego oczywiście dorobić ideologię, że chodziło o wyśmianie kołtunerii i drobnomieszczańskich manier [?].
Chociaż, przyznaję, że w czasach licealnych Marek Hłasko, podobnie jak Stachura byli moimi idolami, mieli duży wpływ na kształtowanie moich gustów literackich i na spostrzeganie świata. Ale wtedy książki Hłaski były prawie niedostępne, zamykane w gablotce na kluczyk w osiedlowej bibliotece i wypożyczane na specjalny rewers. Może to właśnie ta aura tajemniczości, buntu, niedostępności, nadawała smaczek tej literaturze. Muszę to sprawdzić, wrócić do starych lektur. Czy po latach odnajdę w sobie tamten zachwyt, ten klimat...?
Nie oznacza to, że w książce nie ma interesujących historii, wręcz przeciwnie - mnóstwo jest zabawnych, ciekawych anegdot. Wyłaniają się postaci inteligentne, błyskotliwe, o niekonwencjonalnym spojrzeniu na świat, na rzeczywistość PRL-u.
Ludzie, których talent został zniszczony, stłamszony, bo nie pasowali do ideologicznej linii, wg. której miało kształtować się socjalistyczne społeczeństwo.
Dużo miejsca poświęcone jest Janowi Himilsbachowi i Zdzisławowi Maklakiewiczowi - postaci jednocześnie genialnych  i tragicznych. Teksty Himilsbacha mogą czasem gorszyć, wywoływać obrzydzenie, ale tak naprawdę w wielu z nich kryje się drwina, dystans do siebie, do świata. Przytoczę jedną z wielu anegdotek, jakimi zasypuje nas Kałużyński. Otóż Himilsbach opowiada, że Steven Spielberg zapraponował mu rolę w filmie, pod warunkiem, że nauczy się j. angielskiego. Wszyscy dopytują się :" I jak Jasiu, nauczysz się?". Na co Jasiu odpowiada, krzywiąc się :" Nie. Jeszcze nie. Spielberg się rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak ten chuj."
Wiele osób w tzw. środowisku traktowało go jednak jak niewydarzonego aktorzynę i pijaka. Legenda, jaką wokół siebie stworzył obracała sie przeciwko niemu, skazywała go na życie na marginesie (z czego zdawał sobie sprawę).

Świetny jest rozdział o bikiniarzach, którzy szukali swojej drogi buntu, wolności. Niezgodę na narzucany przez państwo socrealistyczny styl wyrażali poprzez słuchanie zakazanej muzyki, ubieranie się w niekonwencjonalny sposób - cóż, tacy hipsterzy swoich czasów. Gromadzenie się młodzieży po domach, słuchanie imperialistycznej muzyki (jazz) i ...kolorowe skarpetki, wystarczało władzy, by ich tępić, piętnować, nazywać chuliganami i elementem aspołecznym. Czytając takie wspomnienia, doceniam 25 lat naszej wolności, przynajmniej pod względem zmian społecznych, jakie zaszły - bez wdawania się w szczegóły polityczne. Chociaż pojawia się też refleksja, że dobrobyt, wolność, rozleniwia ludzi, wyjaławia. Nie ma o co walczyć, przeciwko czemu się buntować. Może jednak się mylę... ,  teraz można przeciwstawiać się ogłupiającej pop-kulturze, konsumpcjonizmowi - czyli temu o czym kiedyś Polacy marzyli. Trochę to zabawne i przewrotne:).

W PRL-u bycie outsiderem kojarzono z manifestacją wolności o charakterze politycznym. Nawet gdy ktoś chciał sobie pożyć na uboczu, w ciszy, czy powłóczyć się  po świecie, to  i tak dopisywano mu legendę buntownika, sprzeciwiającego się systemowi politycznemu.
Inaczej było z Edwardem Stachurą, który już za życia stał się symbolem wolności, abnegacji otaczającego świata, jednocześnie zupełnie nie nawiązywał do polityki. Stał się guru dla wielu młodych ludzi, między innymi dlatego, że był autentyczny. Żył tak jak pisał, była to "poezja w drodze", włóczęgowska, wrażliwa, otwarta na ludzi, na to co niesie kolejny dzień. W swojej kurtce , dżinsach i z chlebakiem na ramieniu, stał się symbolem innego stylu życia, prostoty, wrażliwości, odnajdywania poetyckości w prostych czynnościach.
Wojciech Kałużyński ironizuje z pokolenia młodzieży, które dało się uwieść Stachurze, odbierając jego poezję powierzchownie, kierując sie głównie snobizmem, wykreowaną modą. Ech, poczułam sie lekko urażona tymi insynuacjami. Ja, z racji swojego wieku, poznałam twórczość Stachury dopiero w II poł. lat '80, kiedy "stachuromania" już mijała, zresztą wtedy nawet nie wiedziałam, że to było "modne". Nie wydaje mi się, bym odbierała jego poezję powierzchownie, raczej przeżywałam ją głęboko. Myślę, że kształtowała w znacznym stopniu moją osobowość. Ale przyznam, że dostałam pstryczka w nos, gdy przeczytałam, że dżinsy Stachury były zawsze markowe, a wino tylko francuskie. A ja, naiwna nastolatka marzyłam o uflajanych spodniach i prostym życiu jakie wiódł mój guru... .

Jednym z ważnych bohaterów książki jest alkohol, wokół którego obraca się prawie każdy rozdział. Wódka w PRL-u to był sposób na bycie "kimś", piło się kontestując szarą rzeczywistość, wódka była sposobem na autokreację. Jak mówił Stefan Kisielewski; pije się nie po to, by duszy było lżej, ale po to, by zmniejszyć wymagania.
Wielu outsiderów i "niebieskich ptaków" wykończyła wódka. Jan Wołek mówił, że wódka powinna stać w Sevres pod Paryżem , jako polski wzorzec kulturowy tamtych lat. Czytając tę książkę można faktycznie odnieść wrażenie, że artyści nie zajmowali się niczym innym, tylko piciem wódki po knajpach.

W korowodzie "niebieskich ptaków" nie mogło oczywiście zabraknąć, moim zdaniem najbarwniejszego, czyli Piotra Skrzyneckiego. Twórca i dobry duch Piwnicy pod Baranami. Był osią, wokół której obracali się artyści, światłem, które ich przyciągało. Wykreował własny styl, legendę, której w końcu stał się w pewnym sensie zakładnikiem. Wrósł w wizerunek Krakowa, jak ciekawostka, zabytek, nieodłącznie wpisany w pejzaż tego miasta.

Wiem, że jest modne obecnie wspominanie PRL-u, jedni z rozrzewnieniem i tęsknotą za młodością, inni z krytyczną oceną (na jaką niewątpliwie też zasługuje ten okres).
Publikacji, pod postacią wspomnień, na ten temat jest dosyć dużo. Szczerze mówiąc, już mnie znudziły, bo rzadko wynika z nich coś ciekawego, większość wspomnień to mierne autokreacje. Po książkę Wojciecha Kałużyńskiego warto jednak sięgnąć, bo napisana jest  barwnie i plastycznie, jest kopalnią ciekawostek i anegdot. Jak rzadko czytam takie książki, tak tę przeczytałam z dużą przyjemnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz